Kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z rekrutacją, co miało miejsce kilka dobrych lat temu, niektóre listy motywacyjne były tak napisane, że nie mogłam się powstrzymać przed założeniem specjalnego pliku „ku pamięci”. Tak jak niektórzy spisują uwagi z dzienniczków ucznia i teraz krążą one po sieci, tak ja przepisywałam (wtedy większość aplikacji przychodziła pocztą tradycyjną) sformułowania, jakimi kandydaci starali się przekonać pracodawcę do zaproszenia na rozmowę o pracę.
Niestety, po wielu przeprowadzkach z komputera na komputer plik zgubił się gdzieś w przestrzeni kosmicznej, ale jedno zdanie wieńczące list, napisane przez absolwenta politechniki pamiętam do dzisiaj. Brzmiało ono mniej więcej tak: „Proszę więc czym prędzej zadzwonić do mnie i umówić się ze mną na rozmowę kwalifikacyjną, zanim ktoś inny skorzysta z tej wyjątkowej okazji zatrudnienia takiego pracownika”.
Pytanie za 100 pkt – jak myślisz, czy zadzwoniłam?
Przypomniałam sobie o tym kandydacie całkiem niedawno, gdy rekrutowałam specjalistę IT. Określił swoją znajomość angielskiego na poziomie B2. Zapytałam, co oznacza ten poziom. I co usłyszałam? „Pani, taka specjalistka haeru, jak można wyguglać, i Pani nie wie?”. Zdziwiłam się trochę, ale trudno jest mnie zbić z pantałyku, więc nalegam. Co prawda wiem, że są to poziomy określone przez Radę Europy, ale tylko kandydaci się nimi posługują w swoich CV, więc proszę aby sprecyzował co oznacza ten poziom znajomości języka. Niestety, nie wiedział. Okazało się, że tak określono poziom kursu w jego szkole angielskiego, ale nie wiedział dokładnie co on oznacza.
Pytanie za 200 pkt – czy przyjęłam kandydata do pracy?
Zachęcam Cię, abyś sam wysnuł morał z tej historii.
PS.1 Podpowiedź pierwsza: Chętnie przeprowadziłabym sondę wśród samych kandydatów, a także pracodawców, ilu z nich ma wiedzę co do tego co oznacza taki poziom znajomości języka jak A2 czy C1.
PS.2 Podpowiedź druga: Oczywiście, żeby była jasność – to, że jestem „taką specjalistką od haeru” nie oznacza, że zwalniam się z obowiązku ustawicznej nauki, ale w tej historii chodzi o coś jeszcze.
Śmieszna historyjka:) Lekko się czyta. Proponuje założyć blog z takimi „wybrykami” na pewno znajdzie się wielu chętnych aby sobie poprawić humor i poczytać takiego bloga.
Pozdrawiam!
No tak, tylko nie wiem czy ktoś wtedy chciałby przyjść pracować do mojej firmy, gdyby wiedział, że zostanie opisany:)
Faktycznie czyta się lekko i z uśmiechem na twarzy, ale wydaje mi się, że nie o to tutaj chodzi, żeby uwypuklać te historie o niewłaściwe. Historie „pozytywne” powinny właśnie być bardziej nagłosniane, żeby zapadły jako wzorce do naśladowania. W internecie jest bardzo dużo opowieści, przy których można się pośmiać. A dla dobra tego rekrutowanego lepiej jest dać dobrą radę niż go wyśmiać.
W książce Pani Angeliki jest przykład dwóch osób odpowiadających na prośbę powiedzenia czegoś o sobie. Druga osobą, której wypowiedź przedstawia ją w bardzo dobrym świetle jest zdecydowanie lepszym przykładem niż ta pierwsza, z której tylko można się pośmiać. Nie mam na myśli naśladowania czyjś wypowiedzi, ale stworzenia z nich sobie wzorca, którego się powinno trzymać.
Magdo,
zgadzam się z Tobą, oczywiście. Mój blog jest głównie”sieriozny” i myślę, że czasem warto wprowadzić do niego element humoru…:)